środa, 19 marca 2014

ARTXANDA




Artxanda jest to takie wzgórze z widoczkiem pocztówkowym, widać ładnie miasto, bo to ładne miasto. Miejsce lubiane przez lokalnych i turystów. Lubię i ja tam pojechać w dobrym towarzystwie M, usiąść przy txakoli/kawie i pogadać. To taki nasz rytuał. Wjeżdża się kolejką, a sama podróż trwa z minutę czy dwie. Można, jak dzisiaj, pechowo wsiąść do kolejki pełnej baskijskich dzieci, które wrzeszczą na takich rejestrach, że niewiele brakowało, by mój mózg wypłynął uszami. Po intensywnej podrózy z dzieciaczkami, godnie cierpiąc w ciszy, wysiadłyśmy z M z kolejki w stadium sfrustrowanych starych bab spod bloku. Tutaj stawia się na to, by dziecko mogło być ekspresyjne, co zostaje mu w dorosłym życiu- wszyscy są głośni niezależnie od wieku. 

 W barze Anton serwują szeroki wybór napojów uśmierzających skutki podróży z gromadą dzieci autochtonicznych. 





Dzisiaj bez ambitnych planów, trzeba się nagadać spacerując to tu to tam. Nie zajrzałam jeszcze na Casco Viejo, rzuciłam tylko okiem na dzielnicę San Francisco (pozdrowienia dla amatorki ;)), po drodze wpadłyśmy do kilku miejsc, żeby coraz coś przekąsić, do jeszcze większej ilości nie weszłyśmy, i tylko człowiek żałuje, że nie może zjeść całego miasta. A chciałby.  















Szczypta folkloru jako zwieńczenie postu. Jednak muszę się wyspać.

1 komentarz: